Przejdź do zawartości

Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Toć on nie Penn! — wykrzyknął stryj Salters. — To Jakób Boller... i... przypomniał sobie Johnstown! Nigdym nie widział takich oczu u nikogo z żyjących! Co teraz czynić? Co teraz pocznę?
Słychać było głos Penna, rozlegający się pospołu z Jazonowym. Potem dochodził już tylko głos samego Penna. Salters zdjął kapelusz — bo Penn odprawiał modły. W czas jakiś potem ów człek mizerny wyszedł znów po schodach na pokład i objął wzrokiem załogę — na twarz mu wystąpiły olbrzymie krople potu. Dan wciąż popłakiwał przy sterze.
— On nas nie poznaje — jęknął Salters. — I na cóż tu się zdało wszystko... te warcaby i różne różności?... i jak on tera do mnie przemówi?
Penn przemówił — z głosu jego wymiarkować można było, że mówi do ludzi obcych.
— Modliłem się — brzmiały jego słowa. — Nasz lud wierzy w potęgę modlitwy. Modliłem się o życie syna tego człowieka. Moi wszyscy utonęli przed memi oczyma ona i mój pierworodny... i inni. Zali człowiek ma być mędrszy od swego Stworzyciela? O ich życie nigdy się nie modliłem, lecz modliłem się za syna tego człowieka... i syn niewątpliwie do ojca powróci.
Salters — jakby się wzrokiem usprawiedliwiając — wpatrywał się w Penna, chcąc się przekonać, czy on go sobie przypomina.
— Jak długo byłem obłąkany? — zapytał nagle Penn, a usta mu się zacisnęły.