Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I cóżem powiedział złego? — żachnął się Dan. — Czyż on nie przyniósł nam szczęścia? i czy oni nie mieli dobrego połowu, jakeśmy go złapali?
— Tak! — odpowiedział kucharz — wiem o tem, ale połów jeszcze się nie skończył!
— On nie ma zamiaru nam szkodzić — zaperzył się Dan. — Do czego tu się znowu przyczepiłeś? Dyć on we wszystkiem postępuje jak potrza.
— Szkodzić nie będzie... nie! Ale kiedyś będzie twoim panem, Danny!
— To wszystko? — odrzekł Dan spokojnie. — On mi na to nie wygląda... wcale a wcale!
— To pan! — rzekł kucharz, wskazując na Harveya. — A to sługa! — dodał wskazując na Dana.
— To-ci nowina! A jakże prędko to będzie? — zapytał Dan, śmiejąc się.
— Za lat parę... jeszcze tego dożyję... Pan i sługa... sługa i pan!...
— Skądżeś to wykarkulował, u pioruna? — spytał Tom Platt.
— A z głowy... tak jakbym to wszystko widział.
— Jak? — zapytali naraz wszyscy obecni.
— Nie wiem, ale tak będzie.
Opuścił głowę i wziął się znów do skrobania ziemniaków. Nie można już było z niego wyciągnąć ni słówka.
— No, no! — ozwał się Dan, — jeszcze kupa wypadków się zdarzy, zanim Harvey będzie moim panem; w kużdym razie cieszę się, że doktorowi nie przyszła