Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wałów pieśń huczała i zawodziła, jak nawietrzna dunuga w nieprzebitej mgle... aż wreszcie zamknęła się przeciągłym, żałosnym tonem...
— Na miły Bóg! Aż mnie ciarki przechodzą! — ozwał się Dan. — Cóż to jest, u pioruna?
— Pieśń o Finie M’Coula — odparł kucharz — jak to on odjeżdżał do Norwregji.
Murzyn mówił angielszczyzną dość poprawną, ale chrapliwą jakąś i rąbaną; miało się wrażenie jak gdyby głos jego wychodził z fonografu.
— Prawdę mówiący, tom-ci i ja bywał w Norwegji, alem nie słychiwał tego niesamowitego wycia. Musi to być chyba jakaś starodawna pieśń — rzekł Długi Dżek, wzdychając.
— Zaraz tu będziecie mieć drugą — podchwycił Dan i jął wybijać na harmonji hałaśliwą, łatwo w ucho wpadającą śpiewkę, która tak się kończyła:

Dwadzieścia sześć tygodni zdala od swojskich grzęd!
Wieziem półtora tysiąca cetnarów,
I jeszcze półtora tysiąca cetnarów
Kopiate półtora tysiąca cetnarów
Pomiędzy Queereau i Grand!

— Przestań! — wrzasnął Tom Platt. — Czy chcesz nam, Danie, popsować całą wyprawę? Toć pewny Jonasz... chyba że to zaśpiewasz wtedy, gdy już zasolimy wszystko, co potrza.
— Nie, to nie Jonasz! Czyżby tak było, tato? Nie, chyba że się dośpiewa do samego końca... Już ty mnie nie będziesz uczył, co to Jonasz!