Strona:Rudyard Kipling - Kapitanowie zuchy.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w karty, a gdy któremu karta nie idzie, klnie zaraz brzydko „Goddam you! goddam!“. Słowem, istna Sicz zaporozka, tylko że na Zaporożu owo „Goddam“ brzmiało nieco inaczej: „Na pohybel!“...
Albo się przez te dwadzieścia lat, które dzielą fejletony Litwosa (1877) od „Kapitanów-zuchów“ Kiplinga (1897) owi rybacy amerykańscy zmienili znacznie na lepsze, albo też „kapitanowie“ ze wschodniego wybrzeża Ameryki, z nad Oceanu Atlantyckiego, stali kulturalnie i moralnie wyżej od swych kolegów z Far-Westu, bo przedstawiają się nam o całe niebo sympatyczniej, nie są tacy straszni, jakimi ich Sienkiewicz maluje. Są prostaczkami, to prawda, ale prostota ich jest gołębia, serdeczna, cnotliwa, jak u ich współfachowców z przed kilkunastu stuleci, rybaków galilejskich. Żadnemu z nich ani tam w głowie, by dnie całe trwonić przy kartach lub kuflu — wszak wuj Salters, gdy się zasiedzi ponad swój czas przy niewinnych warcabach, musi potem za karę wdwójnasób odrabiać zaległą swą robotę — a przekleństw wystrzega się nawet stary wyga, Tomek Platt, co przecie ongi w wojennej służył marynarce. Gniew, nawet gdy jest uzasadniony, uchodzi za występek — wszak stary Disko czyni sobie wyrzuty z powodu swej popędliwości. Zresztą umysłowo nie są ci ludzie całkiem prości — są to prostaczkowie, nie prostaki. Znają się na przeróżnych takich mądrych sprawach, o których zielonego nawet pojęcia nie ma człowiek niby to jenteligentny, na książkach uczony, w szkołach hadukowany paniczyk, syn-jedynak multi-