Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wielką, gnojem bydlęcym obłożoną kobiałkę, w której spoczywał drogocenny towar.
Gdy dowiedziano się o tej klęsce, zabrał głos bramin. Ponieważ modły, zanoszone przezeń do własnych jego bogów, nie odniosły skutku, więc zawyrokował, że mieszkańcy wioski widocznie obrazili któregoś z bogów dżungli; nie ulega bowiem wątpliwości, że bóstwa dżungli są im przeciwne.
Wezwano przeto naczelnika sąsiedniego plemienia Gondów — małych, mądrych, a wielce czarnych łowców-koczowników, żyjących w głębi puszczy, którzy są potomkami najdawniejszej ludności Indyj i od prawieków mieszkają w tym kraju. Ugoszczono Gonda wszystkim, czym chata bogata, on zaś stanął na jednej nodze, dzierżąc w ręce łuk, a we włosach kilka strzał zatrutych, i spoglądał pół z trwogą, pół ze wzgardą na zalękłych wieśniaków oraz ich spustoszone łany. Oni zaczęli się pytać, czy to jego bóstwa — najstarsze bogi w Indiach — gniewają się na nich i jakimi ofiarami można by je przebłagać. Gond nic nie odpowiedział, tylko podniósł z ziemi długą łodygę kareli — pnącej rośliny, rodzącej dzikie dynie — i oplótł nią w różne esy-floresy drzwi świątyni na wprost wybałuszonej, czerwonej gęby hinduskiego bożyszcza. Następnie machnął w powietrzu ręką w kierunku drogi, wiodącej do Kanhiwary, i poszedł z powrotem w dżunglę, przyglądając się fali plemion puszczańskich, ciągnącej do głębi ostępów. Wiedział, że jedynie biali ludzie byliby zdolni powstrzymać tę nawałę.
Zbytecznym było by pytać, jaką wróżbę niosły ukazane przezeń znaki. Oto dzika dynia miała rozplenić się tam, gdzie dotąd oddawano cześć ich bóstwu, przeto im wcześniej wieśniacy wezmą nogi za pas, tym lepiej dla nich.
Ale nie tak to łatwo oderwać całą wioskę od miejsca,