Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli (tłum. Birkenmajer).djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jakoż w tejże chwili królewski zwierz wszedł wspaniałym krokiem do świątyni. Szczęknął rogami o posąg bóstwa Kali, szczerzącego zęby w szerokim uśmiechu, po czym nachylił łeb w stronę Purun Bhagata i jął wierzgać złowrogo, parskając przez półprzymknięte chrapy.
— Hej! hej! hej! — zawołał Bhagat, trzaskając palcami. — Czy to ma być zapłata za nocleg?
Jeleń nie zważał na te słowa, tylko w dalszym ciągu popychał go ku drzwiom. Jednocześnie Purun Bhagat posłyszał jakiś jęk, czy zgrzyt i obaczył, że dwie płyty w podłodze rozsunęły się na pewną odległość, a pod nimi zaczęła chlupotać i mlaskać grząska ziemia.
— Aha! teraz rozumiem! — rzekł do siebie Purun Bhagat. — Nie mam żalu do mych braci, że nie zasiedli dziś nocą przy mym ognisku! Więc to góra zaczyna się obsuwać i grozi zawaleniem!... Ale... ale, po cóż mam odchodzić?
Wzrok jego padł na pustą miseczkę żebraczą — i twarz mu się zmieniła.
— Tu obdarzano mnie wyborną strawą codziennie od czasu... od czasu, gdym tu przybył... Jeżeli się nie pośpieszę, jutro może ani jeden człowiek w dolinie nie pozostanie przy życiu. Nie ma co zwlekać! Muszę zejść na dół i ostrzec mieszkańców wioski. Odsuńcie się, bracia! Pozwólcie mi podejść do ognia.
Barasingh odsunął się niechętnie, a Purun Bhagat wetknął głownię głęboko w ogień i obracał ją tak długo, póki nie rozgorzała silnym płomieniem.
— Więc przyszliście mnie przestrzec! — rzekł, powstając — Ale uczynimy coś jeszcze lepszego, niż wam się zdaje. Wyjdźmy już, a ty, bracie, użycz mi swego karku, bo mam tylko jedną parę nóg.