Strona:Rudyard Kipling - Druga księga dżungli.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nic innego nie było do roboty.
„Sedna już blizko nas — bardzo blisko“, zaszeptała dziewczyna. „Za trzy dni poukładamy się na wieczny sen i udamy się w drogę do niej. Więc twoja tornaq dopomódz nam nie chce? Zaśpiewaj pieśń angekok’a, a może tem ją przywołasz?“
I Kotuko uderzył w wysoki przeciągły ton czarodziejskiej pieśni, a burza poczęła się uspakajać. W połowie pieśni dziewczyna drgnęła nagle i położyła dłoń, uwięzioną w grubą rękawicę, a potem i głowę na powierzchnię lodu. Kotuko poszedł jej przykładem i tak klęczeli oboje, patrzyli w siebie uporczywie i słuchali wszystkimi nerwami. Chłopiec oderwał cienką fiszbinową drzazgę z siatki na ptaki, która leżała w sankach, zastrugał ją, wetknął do drobnej szpary w lodzie i przymocował zapomocą rękawicy. Mając tedy przyrząd tak czuły jak igła magnesowa, nie nadsłuchiwali już, tylko przypatrywali się uważnie. Drobna strzałka drgała przez chwilę, czyniąc ledwie widzialne wychylenia, następnie wibrowała przez parę sekund, wracała do nieruchomości i wibrowała znowu, przechylając się tym razem w inną stronę kompasu.
„Za prędko!“ szepnął Kotuko. „Gdzieś daleko stąd musiała się oderwać kra olbrzymia“.
Dziewczyna wskazała palcem na drgającą strzałkę, pokręciła głową i rzekła: „To musi być wielkie jakieś pękanie. Uważaj na lód pod nogami. Słyszysz, jak tam puka?“
A kiedy znowu uklękli, usłyszeli jakieś dziwne stłumione jęki czy pukanie pod ziemią. Czasem głos był taki, jakby zaskomliło małe ślepe szczenię, wiszące nad płonącym kagankiem w ciepłej izbie; czasem jakby się kamień ze zgrzytem toczył po lodzie, ryjąc w nim bruzdy, lub znowu jakby to było głuche, stłumione warczenie dalekich bębnów; wszystkie jednak te dźwięki były głuche i przewlekłe, jakby dochodziły hen... z daleka i były przez tubę przepuszczane.
„Nie ułożymy się cicho na wieczność i nie przejdziemy spokojnie do