Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/334

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawet nie przyszło mu do głowy, że człowiek ten może być dobrym, a tylko słabym, jak większość ludzi, i gdyby znał syna, kochałby go. Bowiem, jak większość przeciętnych, krył w świętym zakątku duszy, pod śmietnikiem słabostek, kłamstw i świństw, uczucia czyste i prawdy nietykalne. Nie pomyślał też, że całe to pokolenie starych szkolarzy, retorów, gadułów na modłę antyczną (fałszywy to antyk, fuszerka gallo-romańska) od dzieciństwa nawykło do czci słowa i że są to zarazem ofiary, jak i komedjanci... Commediante... Tragediante... Ludzie ci, chcąc nawet, nie umieliby już, pod górą przytłaczających słów, odnaleźć kontaktu z rzeczywistością...
Tego właśnie nie mógł przebaczyć Marek! Młodzieniec rasowy, idący na podbój życia, woli zbrodnię, niż ohydną niemoc i jej paplaninę! Zbrodnia zabija, tamto zaś płodzi twory nieżywe...
„Rasowy.“ Marek pochodził z rasy kłamcy.
— Nie, nigdy!...
Teraz wiedział, teraz uczuł i poznał wszystkie szalbierstwa swoje. Chwytał się na powtarzaniu gestów, intonacji, spostrzeżonych u tamtego, przywodził sobie napamięć, że grał taką właśnie rolę, reprodukując nieznany zgoła pierwowzór. Daremnie byłoby odrzucać spuściznę po tym człowieku. Miał ją w sobie.
— Nigdy... przenigdy!... Nic wspólnego między nami! Nie chcę nic z niego! Jeśli wbrew wszystkiemu jestem jego sobowtórem, jeśli on się we mnie powtarza... jeśli mam być jego dalszym ciągiem... zabiję się!

Wędrował tak przez kilka godzin, znużony i głodny. Noc zapadła. Nie pomyślał o powrocie do domu. Jakże się pokazać?... Czyż wyznać porażkę?...
Minął go ciężko ranny, z nadwerężoną twarzą, wy-

316