Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana III.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Brissot dostrzegł niebawem młodzieńca, pożerającego go oczyma.
Mówiąc, szukał zawsze na sali kilku słuchaczy, którzy mu służyli za reflektor krasomówstwa. Słuchał siebie przez nich, oceniając efekt mowy. Chwytał spiesznie owe wskaźniki, orjentując się niemi w przemówieniu, które było improwizacją na podstawie scenarjusza. Oczywiście, miał stałe ustępy, będące czemś jak refreny orkiestralne w koncercie. Mały dobosz z pod Arcole, stojący naprzeciw, rozpłomieniony, rozgorączkowany i uśmiechnięty był doskonałym rczonansem.
Brissot przejrzał się kilka razy w tem zwierciedle i rozgorzał...
Ale reflektor przygasł nagle.
Marek usłyszał słowa.
Sam Brissot zniweczył czar. Wzlot elokwencji ukazał przenikliwym oczom młodzieńca, że skrzydła jej były przyprawiane. Zachwyt publiczności, słuchającej z otwartemi gębami, oddziałał na Marka niezwłocznie w ten sposób, że jął reagować na własne wzruszenie. Instynktownie, jak wielu podobnych mu, przybierał postawę obronną przed zarazą płynącą od tłumu. Przykro mu było, że dał się, jak wszyscy wziąć temu pięknemu głosowi i zaraz stanął na baczność, kontrolując agresywnie każde słowo mówcy i oddziaływanie jego na własne serce.
Ujarzmiwszy słuchaczy, jął teraz Brissot dać w trąbę Nieśmiertelnych Zasad. Opiewał bohaterską misję ziemi francuskiej. Jest ona wieczystem kowadłem, gdzie się wykuwają światy, ołtarzem poświęcenia i hostją ludów. Pola katalaunickie, Poitiers, Marna, Verdun, Petain, Bayard, Mangin, Karol Młot, Joffre, Dziewica Orleańska... Nieznużona niczem poświęca się ciągle dla dobra ludzkości... Dwadzieścia razy zamordowana, dwadzieścia

312