Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Niechże tak się stanie!
Oczy miała spokojne. Śnieg łyskał wesoło w słońcu. Anetka odłożyła robotę, ubrała się do wyjścia. Kostki i stopy napuchły jej nieco, ale postanowiła iść i znalazłszy się na dworze, doznała miłego wrażenia. Miała z sobą małego towarzysza, który już teraz przejawiał swą obecność. Wieczorami zwłaszcza nabierał wielkości jakby gniazdka, szukał wszędzie omackiem i zdawało się, że mówi:
— Jakże tu ciasno? Kiedyż się to skończy?
Potem zasypiał. Podczas przechadzek był zawsze grzeczny. Patrzył niejako oczyma matki, której wszystko wydawało się teraz nowem. Przyroda rzucała świeże barwy na płótno swoje, a rumieńce Anetki były równie piękne. Serce jej biło mocniej i krew pulsowała. Radując się zapachami i smakami rozmaitemi, brała, gdy nikt nie widział śnieg w usta. Coś wybornego! Wspominała, że to samo robiła dzieckiem, gdy nie patrzyła piastunka... Ssała też wilgotne, zmarzłe gałązki wierzbiny, doznając w gardle dreszczy upojnych łakomstwa, a nawet rozkoszy, gdy na języku czuła topnienie gwiazdek śniegu...
Po paru godzinach wędrówki śnieżystemi drogami, kędy szła samotna, a zdwojona, sama i zupełna, nakryta szarzyzną zimowego nieba, wsłuchana w świegot wiosny w swem łonie, wracała do miasteczka, mając policzki różowe od ostrego wiatru. Dawała się uwieść ponętom cukierni, urokowi łakoci, czekolady, czy miodu... (malec był takim łakomcem!) Potem, o zmierzchu siadywała w kościele, przed ołtarzem, jak miód, ciemno złotym. Nie wierząc dotąd, nie pełniąc praktyk religijnych, siedziała teraz aż do zamknięcia,

22