Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

rozpalił już był ognisko i gotował kaszę. Stół był zastawiony dwiema miseczkami i dwiema łyżkami rogowemi, natomiast podpiwku była tylko jedna miarka — taka sama, jak wczoraj. Zapewne oko moje spoczęło z pewnem zdziwieniem na tym szczególe, a stryj snadź to zauważył, gdyż, jakby odpowiadając na myśl moją, zagadnął mnie, czy nie zechciałbym się napić „ciemnego słodowego“ — bo tak je nazywał.
Odpowiedziałem, że owszem mam to w zwyczaju — wszakoż nie powinien sobie robić zachodów.
— Nie, nie! — rzecze stryj; — nie odmówię ci niczego, na co mnie stać.
Dobył z półki nowy kubek, potem zasię, ku wielkiemu z mej strony zdumieniu, miast przynieść więcej piwa, przelał dokładnie połowę zawartości jednego kubka do drugiego. Była w tym postępku jakowaś niby szlachetność, która dech zaparła we mnie; o ile stryj mój był niewątpliwie biedakiem, to należał do tych ludzi dobrze wychowanych, którzy nas niemal zniewalają, by szanować nawet ich niedostatek.
Gdyśmy się uporali ze śniadaniem, stryj Ebenezer otworzył szufladę i wyciągnął z niej glinianą fajkę i pęczek tytoniu, z którego nakrajał sporą garść, a resztę schował zpowrotem. Nabiwszy fajkę, usiadł w słońcu koło jednego z okien i palił w milczeniu. Od czasu do czasu oczy jego błądziły dokoła mej osoby, poczem rzucał mi jakieś pytanie. Pierwszem z nich było:
— A jakże twoja matka?
Skoro zaś odpowiedziałem, że ona również zmarła, ozwał się:
— Tak, tak! ładna była to dziewczyna!
Następnie, po długiej przerwie, podjął:
— Któż są ci twoi przyjaciele?

22