Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/331

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

natychmiast usadowił się na najwyższym stopniu przedpróża, dzierżąc garłacz w pogotowiu obiema rękami.
— A teraz — przemówił, — chciej aść pamiętać, że mam garłacz, a jeżeli podejdziesz bliżej choć na krok, ustrzelę cię jak psa.
— Niema co mówić, grzeczna rozmowa! — rzecze Alan.
— Nie, — prawi na to mój stryj, — jeno sprawa jest ryzykowna, a zatem winienem być na wszystko przygotowany. Teraz zaś, skoro już rozumiemy się wzajemnie, możesz mi aść wyjawić, co cię tu sprowadza.
— I owszem, — rzecze Alan. — Waćpan, który tak się na wszystkiem rozumiesz, pewno już poznałeś, że jestem szlachcicem z Podgórza. Moje nazwisko niema tu nic do rzeczy, ale dziedzina mych druhów znajduje się nieopodal wyspy Mull, o której pewno słyszałeś. W owych to stronach rozbił się podobno pewien okręt; nazajutrz potem jeden z mych krewniaków chodził po wydmach piaskowych, zbierając drzazgi z okrętu, przydatne na opał, gdy natknął się na chłopca, co był już napoły topielcem. Otóż krewniak mój ocucił tego biedaka, poczem z pomocą drugiego szlachcica wziął go i umieścił w starym, zrujnowanym zamku, gdzie od tego czasu aż po dziś dzień moi przyjaciele łożyli nań wiele pieniędzy. Moi przyjaciele mają dość dzikie obyczaje i nie bawią się w ceregiele prawne, jak inni, których mógłbym tu wymienić; to też przekonawszy się, że chłopiec należy do cnej rodziny i jest rodzonym bratankiem waszmości, panie Balfour, przykazali mi, bym waćpana odwiedził i omówił z nim tę sprawę. Mogę zaś waćpana już zgóry uprzedzić, że jeżeli nie przystaniesz na pewne warunki, tedy mało

305