Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

możnaby oceniać na pięć do siedmiu krzyżyków. Szlafmycę miał z flaneli, a takiż był i szlafrok, noszony przezeń na podartej koszuli, miast kaftana i kamizelki, Znać było, że się zdawna nie golił; jednakowoż co mnie najwięcej niepokoiło, a nawet zatrważało, to że ów człeczyna ani nie odrywał oczu ode mnie, ani też nie spojrzał mi otwarcie w oblicze. Nie umiałem dociec, czem był z pochodzenia lub zawodu; zakrawał jednak, (tak mi się zdawało) na starego i bezużytecznego służalca, którego za chleb łaskawy pozostawiono na straży tego wielkiego dworu.
— Czyś zmęczony? — zapytał, trzymając wzrok na wysokości mego kolana. — Możebyś zjadł tę odrobinę kaszy.
Powiedziałem, że się boję, czy nie pozbawię go przez to własnej jego wieczerzy.
— O! — odpowiedział mi, — mogę się doskonale bez niej obejść; jednakowoż piwa się napiję, bo mi ono zmiękcza kaszel. — Wypił kubek prawie do połowy, lecz przez ten cały czas, gdy pił, nie spuszczał mnie z oka; naraz wyciągnął rękę przed siebie: — Zobaczmyż on list! — powiedział.
Odpowiedziałem, że list był nie do niego, lecz do pana Balfoura.
— A za kogóż ty mnie poczytujesz? — zapytał ów. — Dajno mi list Aleksandra.
— Waćpan znasz imię mego ojca?
— Dziwnoby było, jeślibym go nie znał — odparł na to — wszak był mi bratem rodzonym; a choć zdaje mi się, żeś sobie nie upodobał ani mnie, ani mojej dobrej kaszy, to jednak jestem twoim rodzonym stryjem, dzielny mój Dawisiu, ty zaś jesteś rodzonym moim synowcem. Daj mi więc ten list, usiądź przy stole i najedz się do syta.

17