Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy waszmość raczysz podejść ku drzwiom ze mną? — zapytałem.
— Z całą ochotą — odrzekł Cluny i poszedł za mną dość skwapliwie, ale wyglądał, jak gdyby był podchmielony i jednocześnie zawstydzony.
— Przedewszystkiem, łaskawy panie — rzekłem — winienem pochwalić waszą wspaniałomyślność.
— Głupstwo nad głupstwami! — krzyknął Cluny. — Gdzież ta wspaniałomyślność? Jest to doprawdy wielce nieszczęsna przygoda; ale co chcesz aść, bym tu czynił... zamknięty w tej mojej klatce, jak w ulu... jak nie grać w karty z przyjaciółmi, gdy mi się nadarzą? A jeżeli przegrają, to chyba nie należy przypuszczać... — tu zatrzymał się.
— Tak — dopowiedziałem, — jeżeli przegrywają, waszmość oddajesz im pieniądze, a jeżeli wygrają, zabierają z sobą wasz grosz w swych biesagach! Powiedziałem przedtem, że oddaję cześć waszej wspaniałomyślności, ale mnie, panie łaskawy, bardzo przykro, żem został postawiony w takiem położeniu.
Nastała chwila milczenia, w ciągu której wciąż wydawało się, jakoby Cluny chciał coś powiedzieć — jednakże nie przemówił ani słowa, tylko coraz to bardziej czerwienił się na twarzy.
— Jestem młody, — rzekłem, — więc proszę waszmości o radę. Poradź mi tak, jakbyś radził rodzonemu synowi. Mój przyjaciel stracił swój grosz, wygrawszy wpierw od waćpana o wiele znaczniejszą sumę waszych pieniędzy... czyż mogę przyjąć je z powrotem? Czyż mi to godzi się i przystoi? Jakkolwiek tam będzie ze mną, sam waćpan możesz sobie uświadomić, że musi to być rzecz ciężka dla człeka, który ma taką godność osobistą.

237