Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdziem się znajdował, i łoża, na którem spoczywałem, i pledów na ścianie, i głosów i ogniska... i siebie samego.
Wezwano cyrulika (który był lekarzem), aby mnie obejrzał; ponieważ on jednak mówił po gallicku, nie rozumiałem ani słowa z jego djagnozy, a zanadto byłem osłabiony, ażeby poprosić o przetłumaczenie słów jego. Wiedziałem doskonale, żem chory, i pozatem więcej nic mnie nie obchodziło.
Małom tam czemu się przypatrywał, leżąc w tej całej biedzie. Jednakowoż Alan i Cluny większą część czasu spędzali na kartach, a Alan musiał początkowo więcej wygrywać, gdyż przypominam sobie, że ilekroć usiadłem na barłogu, widziałem ich siedzących nieporuszenie przy grze, a na stole piętrzył się błyszczący stos, liczący sześćdziesiąt, ba i po sto gwinej. Dziwnie się to wydawało widzieć takie bogactwa w gnieździe przyczepionem do skalnej krzesanicy, a rozpostartem na rosnących drzewach.
— No, no! — pomyślałem sobie — na głęboką wodę puszcza się Alan, nie mając do tej przeprawy lepszego rumaka, jak zieloną sakiewkę i zaledwo pięć funtów.
Na drugi dzień ponoś zmieniło się szczęście. Koło południa zbudzono mnie, jak zwykle, na obiad i, jak zwykle, odmówiłem jedzenia — dano mi więc łyk gorzałki z jakąś gorzką domieszką, przepisaną przez lekarza. Słońce zaglądało w otwarte dźwierze klatki, rażąc mnie i drażniąc swym blaskiem. Cluny siedział za stołem, gryząc talję kart. Alan pochylał się nad barłogiem i przytknął twarz tuż do moich oczu; ponieważ wzrok mi mąciła gorączka, przeto ta twarz wydała mi się potwornej wielkości.

234