Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sława tak przejmowała tu przechodniów? Gdybym w godzinę drogi zdołał zajść z powrotem do Essendean, poniechałbym zamierzonego przedsięwzięcia i wróciłbym się w domostwo pana Campbellowe. Ale skorom już uszedł tyle drogi, sam wstyd nie pozwoliłby mi ustąpić, ażbym zbadał dowodnie całą sprawę; już sama godność osobista zniewalała mnie, by dzieło doprowadzić do końca; przeto acz mi się nie podobało brzmienie tego, com słyszał, i choć podróż mi się zaczęła wlec ślimaczym krokiem, jednak wciąż uporczywie się wypytywałem i wciąż posuwałem się naprzód.
Już miało się ku zachodowi, gdy napotkałem tęgą, smagłą babę, o cierpkim wyrazie oblicza, zstępującą ociężale ze wzgórza; ledwom jej zadał zwykłe pytanie, zawróciła się raptownie z drogi, wyprowadziła mnie z powrotem na wierzchołek, z którego właśnie była zeszła i wskazała ręką zrąb wielkiego budynku, co stał zgoła odsłonięty na zielonym ugorze, zalegającym dno najbliższej doliny. Okolica przyległa była cale miła, ożywiona to niskiemi wzgórzami, pełnemi wdzięcznych lasów i strumieni, to łanami młodego zboża, które, jak mi się widziało, cudnie obrodziło. Natomiast sam dom wydał mi się czemś w rodzaju zwaliska: nie wiodła ku niemu żadna droga; z żadnego komina nie unosiły się dymy; nie było niczego, coby przypominało ogród. Serce we mnie zamarło.
— Więc to tam! — zawołałem.
Twarz baby rozgorzała zjadliwością gniewu.
— Oto jest dwór w Shaws! — wykrzyknęła. — Krwią był stawiany; krew powstrzymała jego budowę; krew przyniesie mu zagładę. Spójrzno tu! — krzyknęła po chwili — oto plwam na ziemię i trzaskam

11