Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skiego (mimo, że pozatem nosił odzież nizinną, oraz marynarskie szarawary), zaczął dziwnie jakoś łypać oczyma, aż nakoniec się odezwał:
Ona go pewno zgubi — (co miało znaczyć, że on go widocznie zgubił).
— Co?! — krzyknął Alan, — miałżebyś zgubić mój guzik, który przedtem należał do mego ojca? Powiem ci, Janie Breck, co o tem myślę: oto myślę, że jest to najgorszy zysk, jaki ci się udało zarobić od chwili twego urodzenia.
Mówiąc to, Alan oparł dłonie na kolanach i wpatrywał się w dzierżawcę, mając na ustach ten uśmiech, a w oczach te drgające połyski, które nieprzyjaciołom wróżyły nieszczęście.
Może dzierżawca był człekiem dość uczciwym, może zrazu myślał nas oszukać, a potem widząc się sam jeden przeciwko nam dwom w miejscu odludnem; wolał gwoli większej bezpieczności popisać się uczciwością — dość, że naraz niby odszukał ów guzik i wręczył go Alanowi.
— No, wyszło to na dobre honorowi Maccollów — rzekł Alan, poczem zwrócił się do mnie: — Oto zwracam ci mój guzik i dziękuję ci za rozstanie się z nim, co jest tylko cząstką wszystkich przyjacielskich usług, jakie mi wyświadczyłeś.
Następnie jak najserdeczniej pożegnał się z dzierżawcą.
— Zasłużyłeś mi się bardzo — rzekł — narażałeś swą szyję, przeto będę cię zawsze darzył imieniem zacnego człowieka.
Wkońcu dzierżawca poszedł swoją drogą, zaś Alan i ja, spakowawszy manatki, ruszyliśmy inną ścieżką, podejmując na nowo ucieczkę.



215