Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

W schronie drzew ujrzałem stojącego Alana Brecka, trzymającego w ręku wędkę rybacką. Nie przywitał się ze mną (nie było zaiste czasu na grzeczności!) tylko rzekł krótko:
— Chodź!
I jął zbiegać pędem po zboczu góry w stronę Balachulish, ja zaś, jak owca, biegłem naoślep za nim. To przebiegaliśmy pomiędzy brzozami, to garbiliśmy się pod niskiemi występami na zboczu górskiem, to znów czołgaliśmy się na czworakach pośród wrzosowisk. Każdy krok groził śmiercią — serce zdawało mi się pierś rozsadzać swoim stukiem, nie miałem czasu myśleć, ani oddychać, ani wdawać się w rozmowę. Pamiętam tylko, iż ze zdziwieniem poglądałem, jak Alan raz po raz prostował się na całą długość ciała i oglądał się wstecz; za każdym razem, gdy to czynił, dochodziła do nas donośna, acz odległa, wrzawa uradowanych żołnierzy.
W jaki kwadrans później Alan zatrzymał się, przycupnął plackiem we wrzosach i zwrócił się do mnie.
— Teraz — rzecze — sprawa poważna. Uczyń tak, jak ja, jeżeli ci życie miłe.
I z niemniejszym pospiechem, ale z o wiele większą już ostrożnością, niż wprzódy, jęliśmy się spuszczać z powrotem po zboczu, tą samą drogą, którąśmy przybyli, może tylko nieco powyżej, aż nakoniec Alan rzucił się na ziemię w górnym lesie Lettermore, gdziem najpierw go zdybał... i leżał, zziajany jak pies, schowawszy twarz w paprotniku.
Co do mnie, miałem boki tak obolałe, głowę tak ociężałą, a język aż wywalony z gęby od gorąca i pragnienia, żem, jak martwy zwalił się na ziemię koło niego.



171