Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

sam do siebie, upewniwszy się z wielu przyczyn, iż będę miał spokój od tego draba. Popierwsze wiedział on, że nie dostanie już ode mnie ani złamanego szeląga, powtóre chodaki mają w tym kraju wartość bodaj że paru pensów; wreszcie noszenie noża, który naprawdę był puginałem, było mu zabronione prawem.
W jakie pół godziny drogi napotkałem rosłego, obszarpanego mężczyznę, który szedł dość prędko, ale wymacując laską drogę przed sobą. Był całkiem ślepy a nadto opowiedział mi, że jest katechetą, co powinno było usposobić mnie dlań życzliwie. Atoli twarz jego była mi wstrętna: wydawała się ciemna, złowroga i tajemnicza; ponadto, gdy zaczęliśmy iść pospołu, ujrzałem stalową lufę pistoletu, wystającą z pod klapy kieszeni w jego surducie. Noszenie takiej broni groziło w pierwszym wypadku grzywną piętnastu funtów sterlingów, a w razie ponowienia się przestępstwa — zesłaniem do kolonij. Nie mogłem też dociec, czemu nauczyciel religji chadza z bronią, ani też czego człek ślepy dokaże z pistoletem.
Opowiedziałem mu o swym przewodniku, gdyż byłem dumny z tego, com uczynił, a próżność moja zajęła miejsce zwykłej ostrożności. Na wzmiankę o pięciu szylingach ślepiec krzyknął tak głośno, iż postanowiłem sobie, że ani nie pisnę o dwu następnych, i rad byłem, że on nie widział rumieńców na mej twarzy.
— Czyżby to było za wiele? — zapytałem, nieco się zająkując.
— Za wiele! — krzyknął katecheta. — Ba, ja cię zaprowadzę do Torosay za łyk gorzałki. A ponadto sprawię ci wielką przyjemność mem towarzystwem... bom-ci jest człekiem nieco uczonym.

148