Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie było ani śladu okrętu, który pewno został zrzucony z rafy i zatonął. Również i łodzi nigdzie nie było widać. Na całym przestworze wodnym nie można było dojrzeć najmniejszego żagla, a na tym skrawku lądu, który mogłem zasięgnąć oczyma, nie było widać ani człowieka, ani osiedla.
Bałem się myśleć, co stało się z moimi towarzyszami żeglugi, a obawą też przejmował mnie widok takiego pustkowia. I bez tego miałem dość strapienia, myśląc o swej przemokłej odzieży i znużeniu oraz o żołądku, który zaczął mi doskwierać od głodu. Przeto wyprawiłem się wzdłuż południowego wybrzeża na wschód, spodziewając się znaleźć domostwo, gdzie mógłbym się ogrzać, a może i pozyskać wiadomości o tych, których straciłem z oczu. W najgorszym zaś razie (myślałem sobie) słońce rychło wstanie i wysuszy mi odzież.
Po pewnym czasie zostałem zatrzymany w drodze przez wąską odnogę morską, która zdawała się zachodzić dość daleko w głąb lądu; ponieważ nie miałem sposobu, by ją przebyć, byłem zniewolony zmienić kierunek, by dojść do jej końca. Okropna to była przeprawa; albowiem nietylko całe Earraid, ale i przyległa połać Mull (tak zwany Ross) jest jeno skupiskiem skał granitowych, przetkanych tu i owdzie wrzesiną. Zrazu, jak mi się zdawało, odnoga stawała się coraz węższa, ale naraz, ku memu zdziwieniu, poczęła znów się rozszerzać. Poskrobałem się w głowę, ale jeszcze nie dociekłem całej prawdy: aż dopiero nakoniec doszedłem do pewnej wyniosłości, skąd w jednej chwili uprzytomniłem sobie, że zostałem porzucony na małej, odosobnionej wysepce, i jestem zewsząd ogrodzony słonemi przestwory morskiemi.

129