Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Przykazaliśmy jednemu z ranionych, aby przyglądał się morzu i krzykiem dawał nam ostrzeżenie. W sam raz byliśmy już prawie gotowi spuścić szalupę, gdy ów człek wykrzyknął przeraźliwym głosem:
— Trzymać się, na miłość Boską!
Z brzmienia jego głosu poznaliśmy, że zaszło coś niezwykłego. Istotnie nadbiegł bałwan tak potężny, iż poderwał bryg w górę i przechylił go stępą[1] w bok. Czy krzyk doszedł mnie za późno, czy też miałem za słabe oparcie — nie umiem powiedzieć; dość, że wskutek i nagłego przegibnięcia się statku przeleciałem za nadburcie i wpadłem w morze.
Poszedłem pod wodę i napiłem się jej do syta, potem wychynąłem na powierzchnię, widziałem przez chwilę blask księżyca i znów dałem nurka. Mówią, że trzech zanurzeń wystarczy, by utopić się na dobre; wobec tego jestem ulepiony z innej gliny, niż reszta ludzi, gdyż nawet nie potrafię napisać, ile razy zanurzałem się pod wodę i jak często dobywałem się na wierzch. Przez cały ten czas fale niosły mnie przed siebie, tłukły we mnie, dławiły a potem chłonęły całkowicie; wszystko to tak rozrywało moją uwagę, że nie doznawałem ani smutku, ani trwogi.
Naraz uświadomiłem sobie, że trzymam się jakiegoś drąga, który nieco okazał mi się pomocnym. Potem nieoczekiwanie znalazłem się na spokojnej wodzie i zacząłem przychodzić do siebie.
Ów drąg, który trzymałem w ręce, była to zapasowa reja. Obejrzałem się i byłem zdumiony, widząc, jak daleko odpłynąłem od brygu. Oczywiście zacząłem wołać w jego stronę, ale wnet doszedłem do

  1. Stępa czyli kil — belka spodnia okrętu.
125