Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

spoczywał kłębuszek mgły) znajdowały się po naszej lewej stronie. Choć dla Zgody nie był to dogodny punkt żeglugi, jednakowoż pruła chyżo toń morską, zanurzając się i znów wychylając, popędzana falą idącą od zachodu.
Nie była to znów noc tak zła do żeglugi i już zacząłem się dziwować, co było powodem tak wielkiej trwogi kapitana; naraz bryg wzbił się na wierzchołek fali, kapitan wskazał ręką przed siebie i krzyknął na nas, byśmy spojrzeli tamże. Hen w dali, od nawietrznej strony, z oświeconej księżycem topieli morskiej wzbiło się coś nakształt wodotrysku — a wraz potem posłyszeliśmy przytłumiony odgłos ryczących przewałów.
— Co waszmość o tem powiesz? — rzekł kapitan posępnie.
— To morze rozbija się o rafę — rzekł Alan. — Teraz już wiecie, gdzie ona się znajduje... i czegóż wam więcej potrzeba?
— Tak, rzekł Hoseason, — gdybyż ona była tylko jedna!...
Istotnie, ledwo to powiedział, nieco dalej na południe ukazał się drugi wodotrysk.
— Oto tam! rzekł Hoseason. — Sami widzicie. Gdybym wiedział o tych rafach, gdybym miał mapę, lub gdyby Shuan ocalał, to za sześćdziesiąt gwinej, ba, nawet i sześćset, nie dałbym się nakłonić do narażania mego brygu w takim kamiennym zatorze! Ale asan, któryś miał nam służyć za pilota, nie rzeknieszże mi słowa w tym względzie?
— Zdaje mi się — rzekł Alan, — że są to skały, które nazywają Torrańskiemi.
— Wieleż ich jest? — zapytał kapitan.

120