Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Służyłem — odrzekł Alan, — ale na polach Prestońskich przeszedłem do prawego obozu... i to mnie nieco pociesza.
Nie mogłem zgodzić się z tym poglądem, gdyż dezercję z bronią w ręku uważałem za niezatartą plamę na honorze. Atoli mimo że byłem jeszcze żółtodziobem, byłem też na tyle mądry, iż nie wypowiedziałem głośno swej myśli, mówiąc jedynie:
— Mój drogi, mój drogi, za to czeka kara śmierci!
— Tak — odpowiedział, — jeżeliby mnie capnęli, czekałaby Alana krótka rozprawa i długi stryczek! Ale mam w kieszeni polecenia króla francuskiego, które może też będą pewną ochroną.
— Bardzo w to wątpię — napomknąłem.
— I sam mam wątpliwości — rzekł Alan sucho.
— Na miły Bóg, człowiecze, — zawołałem, — jesteś wyjętym z pod prawa rokoszaninem, zbiegiem i stronnikiem króla francuskiego... więc cóż cię sprowadza z powrotem do naszej krainy? Jest to kuszenie Bożej Opatrzności.
— Phi! — rzecze Alan. — Powracałem tu corocznie od roku 1746!
— A co cię tu sprowadza? — zawołałem.
— No, widzisz, tęskno mi za przyjaciółmi i ojczyzną — odpowiedział. — Francja jest niewątpliwie miła i piękna, lecz ja tęsknię za wrzosowiskami i dziką zwierzyną. Czasem zabieram paru chłopaków na służbę do króla francuskiego, a oprócz tego biorę z sobą w tę drogę i nieco grosza. Ale najważniejszą przyczyną są sprawy mojego wodza, Ardshiela.
— Mniemałem, że waszego wodza zwą Appin — ozwałem się.

111