Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dobrze, mój panie — odrzekł Alan, — nie jestem-ci ja kurkiem na kościele. Trzydzieści gwinej, jeżeli wysadzicie mnie na brzegu morskim, a sześćdziesiąt, jeżeli mnie dostawicie do Linnhe Loch!
— Ale, widzisz waszmość, stąd, gdzie się znajdujemy, jest tylko parę godzin drogi do Ardnamurchanu — rzekł Hoseason. — Daj sześćdziesiąt, a dowiozę cię tamoj.
— Mamże więc dla przyjemności waćpana ubierać się w kierpce i drałować przed czerwonemi kaftanami?[1] — zawołał Alan. — Nie, mospanie! jeżeli chcesz zarobić sześćdziesiąt gwinej, to zawieź mnie do własnej mej okolicy!
— Będzie to narażeniem brygu, — odrzekł kapitan, — a temsamem i waszego życia.
— Albo przyjmiesz te warunki, albo obejdziesz się smakiem — rzekł Alan.
— Czy aść mógłbyś nam służyć za przewodnika? — zapytał kapitan posępnie, ważąc coś w duszy.
— No, bardzo w to wątpię — rzekł Alan. — Jestem raczej wojownikiem (jakeście się sami przekonali) niż żeglarzem. Atoli często wsiadałem na statek lub lądowałem na tem wybrzeżu i podobno nieco potrafię rozeznać jego położenie.
Kapitan potrząsnął głową, wciąż jeszcze zasępiony.
— Gdybym nie stracił tylu pieniędzy na tej nieszczęsnej wyprawie, — ozwał się, — obaczyłbym waćpana na stryczku, zanimbym odważył się na takie narażenie brygu. Ale niech się stanie zadość woli waszmości. Skoro tylko nadarzy się jakiś wietrzyk (a, o ile się nie mylę, już jakiś tam nadciąga), to zaraz zeń sko-

  1. Przezwisko żołnierzy angielskich.
105