Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w garści, a śmiałość na czole (mimo że w duchu bałem się potłuczonego szkła), krzyknąłem mu w odzew, prosząc by mówił, czego sobie życzy. Podszedł do węgła czatowni i stanął na zwoju liny, tak iż podbródek jego był narówni z dachem; patrzyliśmy przez chwilę w milczeniu jeden na drugiego. Pan Riach, ponieważ, jak mi się zdaje, nie wysuwał się w bitwie zanadto naprzód, nie poniósł gorszego szwanku nad cięcie w policzek: atoli wydał mi się przygnębiony i wyczerpany znojem, jako że przez noc całą był na nogach, bądź odbywając wachtę, bądź opatrując ranionych.
— Kiepska to robota! — ozwał się nakoniec, potrząsając głową.
— Nie mieliśmy wyboru — odpowiedziałem.
— Kapitan — rzekł on na to — chciałby pomówić z przyjacielem waćpana. Możeby porozmawiali przez okno?
— A skąd to możemy wiedzieć, zali on nie knowa jakiej zdrady? — krzyknąłem.
— On nic nie knowa — odparł pan Riach — a gdyby nawet miał jakieś zamysły, to powiem aści szczerą prawdę, że nie udałoby się nam pociągnąć ludzi za sobą.
— Czy naprawdę? — zapytałem.
— Powiem coś więcej waszeci — odpowiedział. — Nietylko ludzi, ale i mnie samego. Ja się boję, Dawidzie... — tu uśmiechnął się do mnie i mówił dalej: — Nie, my tylko myślimy, jakby odgrodzić się od niego.
Wówczas naradziłem się z Alanem; przystaliśmy na rozmowę i obie strony dały sobie parol. Jednakże na tem jeszcze nie kończyło się posłannictwo pana Riacha, gdyż teraz zkolei zaczął mnie prosić o łyk gorzałki i to z taką natarczywością oraz takiemi wspominkami o dawnej swej uprzejmości, że nakoniec wręczy-

102