Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

P. Huddlestone w żółtym szlafroku siadł przy jednym końcu stołu, Klara — przy drugim, my zaś zajęliśmy miejsca po obu stronach. Lampa paliła się jasno. Wino było dobre, mięsiwa doskonałe, chociaż przeważnie podane na zimno. Towarzystwo nasze było weselsze, niż można było oczekiwać w tych tragicznych okolicznościach. Od czasu do czasu Northmour albo ja wstawaliśmy i obchodziliśmy nasze barykady. Wtedy p. Huddlestone przypominał sobie okropną rzeczywistość, patrzył wzrokiem upiora, i przez chwilę na twarzy jego malowało się przerażenie. Potem śpiesznie wychylał szklankę, ocierał czoło chustką i znowu brał udział w rozmowie.
Zdziwił mnie dowcip jego i wiedza. Był to charakter nieprzeciętny; dużo czytał i obserwował z własnej ciekawości. Miał dużo rozsądku i chociaż nie zdołałem polubić tego człowieka, zrozumiałem, dlaczego cieszył się powodzeniem w interesach i szacunkiem ludzi przed swojem bankructwem. Miał on talent towarzyski, i chociaż słyszałem jego rozmowę raz tylko i to w okolicznościach tak niesprzyjających, uważam go jednak za jednego z najlepszych rozmówców naszych czasów.
Opowiadał nam ze smakiem i bez żadnego wstydu o łotrowskich wybiegach pewnego kupca, którego znał w młodości, a my słuchaliśmy z pewną odrazą i napół ze śmiechem, napół z zakłopotaniem, gdy przerwano nam obiad.
W opowiadaniu p. Huddiestone’a wpadło stukanie jakby mokrego palca po szybie. Zbledliśmy wszyscy, jak papier, i siedzieliśmy dokoła stołu nieruchomi i oniemiali.
— Ślimak, — powiedziałem, bo słyszałem, że stworzenia te wydają dźwięk podobny.