Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Northmour postawił przede mną zimne mięso, do którego się zabrałem gorliwie i flaszkę dobrego Burgundu. Ponieważ byłem przemoczony, piłem, nie żałując sobie. Piłem zawsze bardzo mało. Nie należy jednak być krańcowym w stosowaniu zasad, więc też bez skrupułu wychyliłem wtedy trzy czwarte butelki. Jedząc, wciąż podziwiałem przygotowania do obrony.
— Możemy wytrzymać oblężenie, — powiedziałem wreszcie.
— Tak, — rzekł Northmour przeciągle, — ale chyba bardzo krótkie. Nie znaczy to, że nie ufam wytrzymałości pawilonu, ale zabójczo na mnie działa myśl o podwójnem niebezpieczeństwie. Jeżeli dojdzie do strzelaniny, to ktoś ją usłyszy, nawet na tem odludziu, a wtedy wyjdzie na jedno, czy być zabitym przez karbonarów, czy wsadzonym do paki przez prawo. To jest djabelska rzecz — mieć na tym świecie prawo przeciwko sobie. Tak też mówię temu pasażerowi na górze. On jest tego samego zdania.
— Co to za człowiek? — zapytałem.
— Och, ten! — wykrzyknął Northmour, — drab kwaśny i niemiły. Nic nie miałbym przeciw temu, aby wszystkie djabły włoskie skręciły mu kark. Nie jestem wcale po jego stronie. Rozumiesz mnie? Zawarłem umowę o rękę córki i chcę ją mieć.
— Rozumem, — odparłem, — ale jak pan Huddlestone przyjmie moje wtargnięcie?
— Pozostaw to Klarze, — odparł Northmour.
Chętniebym go spoliczkował za tę prostacką poufałość. Ale i ja, i Northmour (sprawiedliwość nakazuje to przyznać) uszanowaliśmy zawieszenie broni i, dopóki trwało niebezpieczeństwo, żadna chmura nie przeszła między nami. Ze szczerą sa-