Strona:Robert Louis Stevenson - Djament radży.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

, włosy ciemne, a rysy twarzy ładne, chociaż groźne.
W tej chwili był nachmurzony i bledszy, niż zazwyczaj. Poruszał wargami i oglądał się dokoła, jak człowiek, miotany niepokojem. A jednak był w nim i wyraz triumfu, jakby u człowieka, który dokonał już wiele i pewny jest zupełnego zwycięstwa.
Wydało mi się niedelikatnością ukrywać dłużej moją obecność. Chciałem też nastraszyć go, ukazując się nagle. Zerwałem się więc na nogi i postąpiłem naprzód.
— Northmour! — powiedziałem.
Nigdy więcej w życiu nie widziałem wyrazu takiego wstrząsającego zdziwienia. Bez słowa Northmour rzucił się na mnie i w ręku jego błysnął sztylet, skierowany w moją pierś. Ale w tejże chwili odparowałem cios, obalając go na ziemię. Czy to dzięki mej zwinności, czy też niepewności jego ręki, ostrze tylko drasnęło mi ramię, rękojeścią zaś uderzył mnie w usta.
Uciekłem, ale niedaleko. Wzgórki piasczyste są najdogodniejszem miejscem do ukrywania się i zasadzek. O jakie dziesięć metrów od miejsca utarczki, znowu przypadłem do ziemi. Latarnia upadła i zgasła. Ale jakież było moje zdziwienie, kiedy ujrzałem jak Northmour jednym susem znika w pawilonie! Drzwi ze szczękiem rygli zapadły za nim.
Nie ścigał mnie. Uciekł. Northmour — najbardziej nieugięty i zuchwały z ludzi, uciekł. Ledwie wierzyłem oczom. Wszystko wydawało się nie do wiary. Czemu potajemnie przygotowano mieszkanie w pawilonie? Czemu Northmour wylądował przy niskiej wodzie, wśród nocy i wichru? Czemu chciał mnie zabić? Czyż nie poznał mego głosu?