Strona:Robert Louis Stevenson - Człowiek o dwu twarzach.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Od tego czasu Utterson zaczął regularnie czatować przy bramie owego tajemniczego domu. Rano, zanim udawał się do swego biura, w południe, pomimo, że miał o tej porze właśnie najwięcej do czynienia, a temsamem i najmniej czasu, nocą, przy świetle mglistego księżyca londyńskiego, o każdej porze dnia, więc i przy każdem oświetleniu, wśród największej samotności i wśród największego zgiełku, można było spotkać adwokata na posterunku, który sobie obrał.
Aż w końcu cierpliwość jego została wynagrodzona. Było to pewnej pięknej, suchej nocy zimowej; mróz wisiał w powietrzu, a ulice były gładkie jak posadzka sali do tańca, zaś latarnie, niewstrząsane przez wiatr, rysowały regularny wzór światła i cienia. Około godziny dziesiątej, gdy sklepy już były zamknięte, ulica była prawie pusta i mimo cichego pomruku, wydawanego przez Londyn ze wszystkich stron, jakby wymarła. Nawet najnieznaczniejsze szmery dochodziły zdala, a kiedy przechodzień się zbliżał, na długo przedtem słychać było jego kroki. Utterson stał już kilka minut na swoim posterunku, gdy nagle usłyszał zbliżający się dziwny i lekki krok. W toku swych nocnych wędrówek oddawna już stwierdził, jak dziwnie wyraźnemi stają się nagle kroki człowieka, będącego jeszcze dość daleko. Ale uwaga jego nigdy przedtem do tego stopnia nie została wzbudzona, jak