Strona:Robert Browning - Na balkonie.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

I nie powrócił... Jesteś pewna! damy
Koron pięćdziesiąt.

(KOBIETA zabiera się ku wyjściu.)

Damy setkę.

(KOBIETA bierze pieniądze i znika w tłumie.)

Handel!
Handel! hej handel! Tylko z miłosierdzia
Zakupujemy te dusze. Tysiące
Przeróżnych grzechów oddało je w ręce
Naszego Pana, nimeśmy tu przyszli.
Snadź gotowiście umierać, dopóki
Jeszcze wam kości świecą poprzez skórę.
Chodźcie na handel — albo czyż wolicie
Zyć pokrzywami, szczawiem i jarmużem?
Lub czy mniemacie, że głód się wyczerpie?
Zdrów on i czerstwy, nasz on i naszego
Przemocarnego władcy! nie ustąpi,
Dopokąd swego nie dobieży celu.
On to pokrywa żółtymi wyziewy
Te wasze pola wyschnięte, zatraty
On je strasznemi napełnia widziadły
I coraz groźniej z każdą rośnie chwilą.
Patrzcie, jak ściemnia światło dnia... Czyż spokój,
Drapieżnym ptakom znan, jest czemś tak strasznem?
One — i wszystkie naszemu władyce
Posłuszne dusze, i te, które żyją
Z tym drugim wielkim duchem, osiągnęły