Strona:Respha.pdf/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Za nią pogonił głos ciotki:
— Janka, ani się waż. Wracaj! Zaraz mi się wróć! Ksiądz głos ten usłyszał i zobaczył biegnącą dziewczynką. Z lękiem rzuciwszy okiem w górę, czy tam śmierć nie chichocze już na spotkanie małej, zatrzasnął drzwi za sobą, podbiegł, uchwycił dziecko na ręce i za chwilę był na plebanji. — A powietrzem już sunął chichotliwy, potępieńczy głos i znów gruchnęło w któreś z opustoszałych domostw wioski.
W niewielkiej, sklepionej piwniczce na plebanji — prócz starego służącego księdza, jego kucharki i dziada dzwonnika — z obcych schroniło się czworo ludzi: wdowa komornica z Janką, bezdomny żebrak zwany „Onufer“, który przygodnie znalazł się na ten czas we wsi i stary gospodarz, jeden z zamożniejszych, Marceli Madziak. Synowie jego, zięciowie z żonami, dziećmi, dobytkiem, węzełkami pouciekali, on ruszyć się nie chciał i bardzo się cieszył, że i ksiądz do ucieczki namówić się nie dał.
Pachniało ziemniakami, kapustą, ziemią, pleśnią, grobem trochę. Okienko zatkał ktoś rogoża, pewnie by nie widzieć krwawych odblasków łuny. Światło dawała świeca, postawiona na beczce. Dla księdza przyniesiono taburet. Kobiety siedziały na przyniesionej z werandy ławeczce. Mężczyzni przykucnęli na ziemi.