Strona:Radosne i smutne.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 136 —

jego z miłosnym szeptem się ociera, szemrze: „Oto jest jeden z tych, co na fali mojej walczyli pod Płockiem, oto jeden z żelaznych, najwierniejszych sług twoich, którzy cię obronią, oto żołnierz któregom umiłowała wiernie, ja rzeka, jak syna, albowiem narodzony jest ze mnie“. A Warszawa może nawet nie wie o tem, że jak mewa, tak ten statek do jej brzegu się przytulił, a za chwilę, tęsknie na nią spojrzawszy, popłynie wdół rzeki i tam nagle ze skromnego uczyni się dumny, groźnie śrubami warczący i patrzeć będzie pilnie i bystrze w łęgi nadbrzeżne czarnemi oczyma kilku karabinów maszynowych; będzie krążył u tych brzegów i strzegł ich, jak wierny pies, co obiega podwórzec, czujny i kąśliwy.
Syrena ryknęła przeraźliwie i boleśnie, jakby z rozdartego serca, a koła obrotowe, jak niewolnicy, co dotąd odpoczywali, na ten straszny głos, jakby nadzorcy, rzuciły się szybko do pracy i zaczęły bić wodę szerokiemi łapami, z klaskaniem wielkiem, jak kiedy zdrowe, mocne baby kijankami walą w zmoczone płótna. Ugodzona w zjeżony łeb umknęła fala jedna, a druga już podbiegła, silniejsza i zła; więc ją szeroka, żelazna łapa znagła trzaśnie po pysku, aż bryzgi poszły naokół. Powstał szum