Strona:Rabindranath Tagore-Sadhana.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
190
R. TAGORE: SĀDHANĀ

dy w dżdżystą noc lipcową gęstą ciemność zalega błonie, a deszcz siekący rozsnuwa opony nad ciszą ziemi uśpionej, ta jednostajność sączących się kropli zdaje się być ciemnością samego dźwięku. Mglisty widok mętnych i gęstych szeregów drzew, krze cierniste rozrzucone po nagich łęgach, niby sterczące nad wodą głowy pływaków z lepkiemi włosami, duszna woń trawy i wilgotnej ziemi, wieża świątyni wznosząca się nad skłębioną masą spowitych w czerń chat wiejskich — wszystko to robi wrażenie tonów, dobywających się z serca nocy, ściekających i ginących w jednym odgłosie wypełniającego przestwór deszczu.
Dlatego to prawdziwi poeci — wieszcze — silą się wyrazić wszechświat w terminach muzycznych.
Rzadko posługują się oni symbolami malarskiemi, aby wyrazić odsłanianie się kształtów, przechodzenie jedna w drugą nieskończonych smug i barw, które się co chwila odbywa na płótnie błękitnych niebiosów.
Mają słuszność. Bo kto maluje, potrzebuje płótna, pędzli i pudełka z farbami. Pierwsze pociągnięcie pędzlem bardzo jest jeszcze dalekie od całości pomysłu. A potem, kiedy