Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jedno pociągnięcie, tam drugie, znowu badał wrażenie — a Ben śledził każdy jego ruch. Sprawa coraz bardziej go zaciekawiała. Nagle odezwał się:
— Słuchaj, Tomku, daj mi trochę pomalować! Tomek namyślał się przez chwilę; zdawał się już godzić, ale zmienił zamiar:
— Nie, nie, Ben, to niemożliwe. Widzisz, ciotka Polly jest na punkcie tego parkanu, okropnie przesadna, zwłaszcza tu od strony ulicy, rozumiesz sam... Gdyby to był parkan taki sobie, gdzieś na uboczu, to oczywiście nie miałbym nic przeciwko temu, a ona chyba także nie. Ale gdy chodzi o ten właśnie parkan, jest niemożliwie wymagająca! To musi być zrobione niezmiernie dokładnie. Nie wiem, czy na tysiąc, a nawet na dwa tysiące chłopców znajdzie się choć jeden, któryby to umiał zrobić, jak należy!
— Co ty mówisz? Słuchaj, daj mi spróbować, trochę tylko! Jabym ci pozwolił, gdybyś był na mojem miejscu, Tomku!
— Ben, zrobiłbym to, szczerze ci mówię, ale ciotka Polly! Wiesz, Jim chciał to robić, nie pozwoliłem, Sid chciał, nie pozwoliłem. Zrozum moje położenie! Gdybym ci dał pendzel do ręki, a cośby się stało...
— Głupstwo! Zobaczysz, jak ja to starannie będę robił... Pozwól mi spróbować! Dam ci zato kawałek mego jabłka!
— No, to dawaj, chociaż właściwie... nie! Okropnie się boję!
— Dam ci całe jabłko!