Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/246

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żelaza, uderzającego o jakiś twardy przedmiot, doznawali bolesnego rozczarowania, — bo był to tylko kamień lub korzeń. Wreszcie Tomek oświadczył:
— To nie ma celu, Huck, znowu złe miejsce!
— To niemożliwe. Przecież odmierzyliśmy cień na włos.
— Wiem, ale musi w tem być coś innego...
— Co takiego? Domyślaliśmy się tylko północy w przybliżeniu i bardzo możliwe, że to było za wcześnie, albo za późno.
Huck opuścił łopatę.
— Tak jest z pewnością. To dopiero kłopot! Musimy zrezygnować. Dokładnie, na minutę, nigdy nie będziemy mogli północy odgadnąć, a przytem tu jest tak strasznie o tej porze, kiedy uwijają się duchy i czarownice. Ciągle mi się zdaje, że coś za mną stoi, ale boję się odwrócić, bo może i przede mną skrada się coś takiego, co czeka tylko na odpowiednią chwilę. Przez cały czas przechodzą mnie ciarki.
— Mnie także! A przytem zbójcy, gdy zakopują pod drzewem skarb, wkładają tam także nieboszczyka, aby go strzegł.
— O, Boże! Tak, tak. Ciągle się o tem słyszy.
— Tomku, nie chcę mieć z nieboszczykami do czynienia. Zawsze się z nimi ma jakieś kłopoty.
— Ja także nie mam najmniejszego zamiaru budzić ich. A nużby który nagle wysunął czerep i przemówił!
—Tomku, przestań, to straszne!