Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Stul buzię, Sid! Każdy robi we śnie to samo, coby zrobił na jawie. Masz tu, Tomku, wspaniałe jabłko, które chowałam dla ciebie na wypadek, gdybyś się jeszcze znalazł. A teraz zbieraj się do szkoły. Dziękuję dobremu Bogu i Ojcu nas wszystkich, że cię mam znowu, bo On jest wyrozumiały i litościwy dla tych, co w Niego wierzą i przestrzegają Jego przykazań. Ach, Boże, ja wiem, że jestem tego niegodna, ale gdyby tylko godni doznawali Jego błogosławieństwa i odczuwali Jego pomocną rękę na ciernistych ścieżkach żywota, to mało byłoby na ziemi takich, co się radują, i takich, którzy wejdą do Jego Królestwa, gdy przyjdzie kiedyś wieczna noc. Idźcie już, Sid, Mary, i ty, Tomku, idźcie... wynoście się... za długo już przez was próżnuję.
Dzieci poszły do szkoły, a ciocia do pani Harper, aby obalić jej materjalistyczne poglądy zapomocą cudownego snu Tomka. Sid był za mądry, by wypowiedzieć głośno myśli, które mu się snuły po głowie, gdy wychodził z domu. A były one takie: „To zupełnie jasne! Taki długi sen i bez najmniejszej pomyłki!”
W jakiegoż bohatera zamienił się teraz Tomek! Nie podskakiwał, nie dokazywał po drodze, kroczył z napuszoną powagą, jak przystoi piratowi, który wie, że oko publiczności spoczywa na nim. I tak istotnie było. Starał się udawać, że nie widzi spojrzeń i nie słyszy uwag pod jego adresem, ale były one dla niego nektarem. Chłopcy mniejsi od niego deptali mu wprost po piętach. Byli dumni, że mogą się pokazać razem z nim i ie on znosi