Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

powodu do dumy, oświadczył nagle, pyszniąc się swojem wspomnieniem:
— Wiecie, Tomek Sawyer zbił mnie kiedyś! Ale był to za słaby powód do sławy. Większość chłopców mogła się poszczycić tem samem, przez co wartość takiego odznaczenia zmalała bardzo.
Gromadka ruszyła dalej, snując ciągle z jednakowym podziwem i szacunkiem wspomnienia o zmarłych bohaterach.
Nazajutrz, po skończonej nauce w szkółce niedzielnej, dzwon odezwał się jakimś posępnie uroczystym tonem, nie tak, jak zwyczajnie. Niezwykła cisza panowała tej niedzieli. Żałobne dźwięki harmonizowały z ciszą i zadumą, które spowijały całą naturę.
Mieszkańcy miasteczka schodzili się do kościoła, zatrzymując się w przedsionku, aby poszeptać o wydarzeniu. W samym jednak kościele nie rozmawiano, i tylko szelest sukien pań, zmierzających do ławek, przerywał ciszę.
Nigdy jeszcze kościół nie był tak natłoczony, jak tego dnia.
Początkowo w całym kościele zapanowało zupełne milczenie, w chwili zaś, gdy weszła ciotka Polly z Sidem i Mary oraz rodzina Harperów, wszyscy w ciężkiej żałobie, — cała gmina wraz z pastorem powstała z uszanowaniem i wszyscy czekali stojąc, aż dotknięte żałobą osoby usiadły w pierwszej ławce.
Znowu zapanowała powszechna cisza, wśród której słychać było tylko czasami stłumione łkanie. Potem pastor rozpostarł ręce i zaczął modlitwę.