Strona:Przygody Tomka Sawyera tłum. Tarnowski.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

namiotu urwało się i uleciało wdał na skrzydłach wiatru. Chłopcy chwycili się za ręce, i potykając się i kalecząc, schronili się pod wielki dąb, który rósł na wybrzeżu. Walka żywiołów osiągnęła punkt kulminacyjny. W nieustannem świetle błyskawic, rozpalających niebo, widać było wszystko dokoła z przeraźliwą jasnością i ostrością: uginające się na wichrze drzewa, wzburzoną, spienioną rzekę z olbrzymiemi, białemi grzebieniami piętrzących się bałwanów. Poprzez pędzące zastępy chmur i zasłonę siekącego ukosem deszczu wynurzały się zarysy wysokich urwisk przeciwległego brzegu. Co chwila jakiś zwyciężony olbrzym zwalał się ciężko na rosnący u jego stóp drobiazg leśny. Bez przerwy rozlegały się przeraźliwe huki piorunów, donośne, ogłuszające, straszne. Burza rozpętała się z tak olbrzymiem napięciem, iż zdawało się, że rozerwie wyspę na kawały, spali ją ogniem piorunów, zatopi aż po same szczyty olbrzymich drzew, zmiecie z powierzchni ziemi, a wszelkie żywe stworzenie na niej najpierw ogłuszy, potem zmiażdży!
Była to noc grozy dla nieszczęsnych, bezdomnych chłopców.
Wreszcie jednak walka żywiołów ucichła, hufce orężne cofnęły się, coraz słabiej się jeszcze tylko odgrażając i pomrukując: pokój zawładnął światem.
Chłopcy powrócili do swego obozu, bardzo przerażeni. Tu przekonali się, że mieli wielki powód do wdzięczności wobec niebios, gdyż olbrzymia sykomora, pod którą spali, została rozpłatana