Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 184.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

łek szczęki, to pozostałość po przewodniku słynnej karawany, złożonej z jedenastu turystów i kilkunastu tragarzy, pogrzebanych w śniegu podczas zamieci...
Dzień miał się ku schyłkowi, o szyby bił słaby potrzask śniegu, starzec rozkładał na stole szczątki, gromadził je w stosy i mówił monotonnym, grobowym głosem. Sprawiało to okropne wrażenie, zwłaszcza, że dziwaczny zbieracz roztkliwiał się, głos mu drżał, gdy kreślił tragiczne epizody, a nawet ronił łzy. Rozpłakał się na dobre, pokazując strzęp zielonego welonu pewnej Angielki, zasypanej lawiną w r. Pańskim 1827.
Daremnie bronił się Tartarin, dodając sobie ducha tem, że w r. Pańskim 1827 „Towarzystwo” jeszcze nie ucywilizowało gór i nie umożliwiło „robienia” ich bez żadnego niebezpieczeństwa, mimo wszystko, ów żałobnik sabaudzki osmucił go tak i przeraził, że wyszedł przed dom odetchnąć świeżem powietrzem.
Zapadła noc, znikły drobne szczegóły. Z ciemnego tła występowały jeno lodowce Bossons, szaro-sine, trupie, a tuż nad niemi zaróżowiona jeszcze promieniami niewidzialnego już dla oka ludzkiego słońca, jarzyła się, niby wulkan śnieżysty, Mont-Blanc. Ten widok rozproszył cienie, zaściełające duszę naszego bohatera i otucha wróciła w jego serce.
W tej chwili zobaczył, że obok niego stoi Bompard.
— To ty, Gonzago... — powiedział. — Wyszedłem trochę na świat. Ten lamentujący dziad zdenerwował mnie trochę, a raczej znudził!
— Tartarinie! — odezwał się Bompard, ściskając mu dłoń, jakby ją chciał połamać. — Sądzę, że masz tego dość i odstąpisz od lekkomyślnego i śmiesznego przedsięwzięcia!
— Cóż to ma znaczyć? — spytał zdumiony Tartarin.