Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 179.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Kto rano wstaje, temu los po gębie daje! Brzmiało to wprawdzie nieco inaczej, ale komendant nie znajdował się w stanie zupełnej przytomności, przeto Tartarin udał, że nie słyszy. Bompard ze swej strony powtarzał raz po raz: — Mont-Blanc? To blaga, niema wcale Mont-Blanc! — Prezes musiał go tedy własnoręcznie wywlec z łóżka i polać zimną wodą.
Nakoniec zdołano sformować karawanę i pochód ruszył wąskiemi uliczkami Chamonix. Było na co popatrzeć. Na przodzie, z rozwiniętym sztandarem Taraskonu, jechał na rudym ośle Pascalon, a pochód zamykał Tartarin, poważny jak mandaryn, otoczony kroczącymi i jadącymi po obu stronach tragarzami i przewodnikami. Był wystrojony jak na bal, to znaczy nastroszony wszelkiemi możliwemi przyborami alpinistycznemi, a oczy jego „zdobiły“ olbrzymie nowe okulary o wypukłych, dymnych szkłach, przez piersi zaś zwieszała się owa słynna awinjońska, z takim trudem i za taką cenę odzyskana lina stalowa.
Patrzano nań ze czcią niemal taką samą jak na sztandar, a on radował się wielce, przybierając poważną minę, widokiem sabaudzkiej wioski, tak odmiennej od czysto szwajcarskich wymydlonych wylizanych, wylakierowanych jak zabawki domków. Wielka panowała różnorodność barw i kształtów wokoło, widział szalety, jakby wczoraj sklecone zagrody dla bydła z bierwion, świeżo ociosanych, a tuż obok, wysokie, rozłożyste budynki hotelowe pięcio i więcej piętrowe z pozłocistemi szyldami i wysrebrzonymi portjerami. Mieszały się ze sobą stroje: czarno ubrany, krótkomajtki, upończoszony maitre d’hôtel tkwił w ciżbie obszarpańców sabaudzkich w pilśniowych kamizelach i szerokoskrzydłych, borbonaryjskich kapeluchach. Wspaniałe wyprzęg-