Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 172.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Jak się masz, Gonzago!
— Jako tako, drodzy panowie! — odpowiedział wesoło. — Jestem na wasze usługi!
Ściskał serdecznie wszystkim dłonie i przysiadł się do stolika taraskończyków, dzieląc się z nimi ochotnie wyśmienitą kapustą z młodych liści winorośli, zaprawioną obficie czosnkiem, przyrządzoną osobiście przez mamę Baltet, która nie mogła znieść, podobnie jak i jej mąż, potraw, podawanych gościom.
Niewiadomo, czy ów narodowy przysmak, czy radość ze spotkania ziomka sprawiły, że biesiadników odbiegła chętka spania i rozwiało się znużenie. Kazano podać szampana, śmiano się, krzyczano, machano rękami i obejmowano się wpół z wielką serdecznością i wylaniem.
— Nie porzucę was już! — zapowiedział Bompard. Moi Peruwjańczycy wyjechali... jestem wolny!
— Wolny? — zawołał Tartarin. — Doskonale! Jutro idziesz ze mną na Mont-Blanc!
— Ach... pan idzie jutro na Mont-Blanc! — powiedział Bompard kwaśno.
— Tak! Zdmuchnę ją z przed nosa Costecaldowi... Gdy przybędzie... fiut... już nie będzie Mont-Blancu... Idziesz ze mną, Gonzago... prawda? Hę?
— Oczywiście... oczywiście — bąkał — byle tylko pogoda pozwoliła! Coprawda, w tej porze sezonu niebardzo przyjemnie wyłazić na te wertepy!
— Ee... cóż tam znów za wertepy... — zauważył Tartarin lekceważąco, uśmiechnął się do przyjaciela i mrugnął oczyma, a Bompard jakoś nie domyślał się o co idzie.
— Chodźmy do salonu na kawę. Poradzimy się ojca Balteta. — On się zna na tem; był przewodnikiem i „zrobił“ Mont-Blanc dwadzieścia siedem razy w życiu.