Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 052.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Starzec grał dalej, a tylko kąty ust uniosły mu się w niemym uśmiechu i ruch głowy wstrząsnął sznurem kapelusza.
Mimo wszystko, Tartarin nie żałował snu zepsutego. Wynagradzało mu to spotkanie z piękną nieznajomą. Miał blisko pięćdziesiątkę, ale serce gorące, wyobraźnię romantyczną i polotną. Starał się zasnąć na nowo, a jednocześnie czuł dotknięcie jej ręki, miał w ręku ów maleńki, lekki pantofelek i słyszał głosik, wzywający Maniłowa.
— Zonia... — mruknął. — Śliczne imię... Musi być Rosjanką... Tak, nie ulega kwestji, a ci młodzi ludzie, to niezawodnie przyjaciele brata. — Tak rozmyślał, ale wnet wszystko się zćmiło i za chwilę donośne, bohaterskie chrapanie roztętniło mały pokoik i znaczną część korytarza.
W chwili, kiedy powolny pierwszemu uderzeniu gongu udać się miał na południowe śniadanie, przystąpił do lustra, chcąc się przekonać, czy broda jego była doprowadzona do porządku i czy wygląda jako tako w swym turystycznym kostjumie. Nagle zadrżał na całem ciele. Tuż przed nim widniała przyklejona do lustra dwoma opłatkami anonimowa kartka następującej, złowróżbnej treści:
„Przeklęty Francuzie! Źle cię chroni twe przebranie! Tym razem przebaczamy ci, ale pamiętaj, że źle będzie z tobą, jeśli cię jeszcze raz znajdziemy na swojej drodze!...
Przeczytał te słowa z dziesięć razy, nie mogąc pojąć, co znaczą. Skąd się wziął ten list? Kto go przyniósł? Pewnie go przyklejono, kiedy spał, gdyż nie spostrzegł go po powrocie ze swej rannej przechadzki. Zadzwonił na pokojowę, ale nie mógł niczego wydobyć z dziobatej głupiej dziewczyny, poza zapewnieniem, że pochodzi z „dobrego domu”