Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 032.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzana drzewami, zwana w dykcjonarzu lokalnym Plantacjami. Każdej niedzieli po południu taraskończycy, będący mimo swej wyobraźni zatwardziałymi rutynistami, muszą odbyć spacer wokoło miasta i to zawsze w tym samym kierunku. Tartarin zaczął odbywać ten spacer codziennie wczesnym rankiem, okrążając miasto ośm, a nawet dziesięć razy i to nawet w kierunku wprost przeciwnym. Kroczył drobno, jak chodzi się w górach, miarowo i wolno, ale śmiało i pewnie, z rękoma założonemi na plecy, a sklepikarze i rzemieślnicy, przerażeni tem odstępstwem od uświęconego tradycją zwyczaju, zachodzili w głowę, co może być powodem dziwacznego postępowania pierwszego obywatela miasta.
U siebie w ogrodzie wprawiał się w przekraczanie, lub przeskakiwanie rowów i szczelin, skacząc poprzez basen, pełen wody i zielska. Dwa razy wpadł, potłukł się, zamoczył i musiał zmieniać odzież. Ale te niepowodzenia jeszcze bardziej go podniecały. Postanowiwszy pozbyć się zawrotu głowy, kroczył po wąskiem obrzeżeniu kamiennej cysterny wokoło, ku wielkiemu przerażeniu gospodyni, nie mogącej pojąć tych wszystkich cudacznych pomysłów.
Jednocześnie zamówił w Awinjonie u dobrego ślusarza kolce i pazury do butów systemu Whympera, oraz kilof, czyli oskard systemu Kennedjego. Sprawił lampkę z palnikiem bunsenowskim dla wywołania wysokiej temperatury, dwa nieprzemakalne koce i dwieście metrów liny własnego pomysłu, skręconej z giętkiego drutu.
Sprowadzanie tych rzeczy rozmaitych, posyłki tam i zpowrotem, czego domagała się fabrykacja specjalnych przyborów, oraz obfitsza niż przedtem korespondencja — wszystko to intrygowało bardzo taraskończyków. Mówili sobie: — Prezydent chce