Strona:Przygody Tartarina w Alpach (Alfons Daudet) 015.djvu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzenie, oto były najznamienniejsze cechy zewnętrzne nowego gościa.
Ryżowiec, czy Śliwkowiec? Nie wiedziano tego jeszcze.
Siadł, ale zaraz opuścił swe miejsce z okrzykiem: — Do kroćset! Tu przeciąg! — Poskoczył ku wolnemu krzesłu pośrodku stołu.
Zatrzymała go Szwajcarka, służebna z kantonu Uri, obwieszona srebrnemi łańcuszkami i nastroszona białemi falbankami.
— To miejsce zajęte, proszę pana!
W tej chwili ozwała się cudzoziemskim akcentem młoda panna, siedząca opodal, której dostrzegał jeno złote włosy i białą dziewiczą płeć:
— To miejsce wolne! Brat mój jest chory i nie zejdzie na dół! Proszę pana!
— Chory? — spytał ze współczuciem, siadając obok niej. — Chory! Mam nadzieję, że nic groźnego, he?
Mówił dziwnem narzeczem, naszpikowanem okrzykami, jak: he... co... au... o... uf... oraz innemi w guście: kroćset... u djaska... dalipan... Wszystko to podkreślało bardziej jeszcze jego południowy djalekt. Widocznie nie podobało się to blondyneczce, gdyż milczała, odpowiadając jeno lodowatem spojrzeniem ciemno-szafirowych, przepastnych oczu.
Sąsiad po prawicy nie budził również wielkiej sympatji; był to tenor włoski, chłop rosły, niskoczoły, z wąsami kota, które podmuskiwał ciągle w górę, z gestem tajonej wściekłości od chwili, kiedy go rozdzielono z piękną sąsiadką.
Ale poczciwy alpinista nawykł do pogwarki przy jedzeniu; było mu to konieczne dla zdrowia.
— Oo... co za śliczne spinki! — rzekł sam do siebie, łypiąc okiem ku mankietom artysty. — Te nuty inkrustowane w jaspisie, to coś wprost bajecznego!