Strona:Przybłęda Boży.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brane przeważy? I odkupi całą wszeteczną niecnotę uszu ludzkich?
Wiedziałem... wiedziałem... Cóż Ty chcesz, Boże: tyle uczyniłem, aby się zdobyć przytem na ów uśmiech, którego Ty żądasz! Pasowałeś mię bólem i wytrzymałem. Smagałeś mnie ogniem, świszczącym biczem swych łask ćwiczyłeś.
I widzisz już nie słyszę. Już nic. Ludzie chcą mówić do mnie i nie mogą. Z szalonym wysiłkiem krzyczą: nic. Oni mogą w mej obecności mówić o mnie głośno, co im się tylko podoba; mogą mnie lżyć i wyśmiewać na całe gardło... Nie słyszę. Pisać muszą do mnie; piszą listy, jak do kogoś za morzami, jak do umarłego. A ja im na ich listy odpowiadam głosem, co jest jak dalekie bicie z północnej wieży. Sam głosu swojego nie słyszę. Ja nie wiem, co moje usta mówią. Może coś, czego ja nie chcę. Nie wiem. Nie chcę wiedzieć.
Połóż mi, Boże, palce na uchu... Ucho mnie gorszyło. Przynosiło mi wszystko, jak wylew: odpadki, niechęci, swary, śmiecie, drzazgi, zachwyty, krytyki — a razem to wszystko natrętnym ściekiem wpływało we mnie i nazywało się: sława. Gorszyło mnie pokusami, ukazując u stóp dolinę z brzękiem złota i szmerami zła. Odrąbałem, jakeś kazał... Weź je na słodkie palce i ponieś, bo już jest niczyje.
Tak to niedawno, kiedym jeszcze miał wspomnienia. Był to czas, kiedy krok własny słyszałem w mózgu w miękkich, zamkniętych ciosach. Głuchem uderzeniem odbijało się pod sklepioną czaszką każde moje stąpnięcie. W ostatnich zwojach usznego labiryntu był wielki szum, stały i równy, jak najwyższe gadanie w ciemnych drzewach starego parku, jak sprzymierzony głos czterech dalekich wodospadów świata. A gdy ktoś zbliska głośno powiedział słowo, to każda