Strona:Przybłęda Boży.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

momentach przed sobą widzi w oślepiającem stałą noc łyskaniu.
I teraz po stworzeniu heroicznej wielkiej atmosfery zaciekawienie czekających fletów, skrzypiec, klarnetów i obojów, ujeżdżających na szerokiej skali ekspansji symfonicznej — gotuje teren, wysypuje wonnem kwieciem i barwnym piaskiem kolistą arenę turnieju, w której spotka się z falangą starych zastępów — jeden, gorący, szeroki, zuchwały, Bohater.
Wszystko mi jedno, czy on się nazywa imieniem, czy on jest, czy go niema, niema jeszcze, czy to jest on, czy to jestem ja.
W tej chwili ja go widzę w ogromie, czuję go, chwytam plastycznie — i bez namysłu nazywam go:
Napoleon.
Ja go nazwałem. Jego może niema. Ja dałem mu imię. On je spełni. On huczy w rytmie pierwszej mojej prawdziwej symfonji. Ja go nie znam. Ale ja go słyszę. Bez uszu słyszę. Bo ta resztka uszu, która mi pozostała, tylko mi przeszkadza — ona gotowa mi jeszcze przynieść kłam onej prawdy, w którą wierzę, a której imię, przez mnie nadane:
Napoleon.
Niepokój skrzypiec w natarczywych skokach coraz to wybiega na spotkanie tego, który już idzie, przyjść musi. Z porywu wszystkich instrumentów urastają do niesłychanych granic łuki tej nowej, niebosiężne sklepionej budowli, która zdumiewa granitem bohaterstwa, czystością prostej, pierwszy raz postawionej idei.
Temat rzeźbi się w rękach instrumentów, przeinacza się, rozszerza, przetwarza, rośnie w siłę i wielkość i bogactwo. Smyczkom ciemnym słodkie flety, podparte klarnetów miękkością, odebrały go lekko i biegną z nim, niosą go z uroczystą dumą, oddając smyczkom i biorąc znów w ramiona, oddając i biorąc. Aż stoi gotowy, doskonały, niewzruszony, na barach całej