Strona:Przybłęda Boży.djvu/084

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Melodja, która nie zrodziła się, nie powstała, ani we mnie ani w świecie szerokim, melodja, która była, przedstworzona, zaczajona wszędzie. Nie przyszła, nie nadpłynęła — moja tęsknota przywiała ją niesłyszana, moje zadumanie chmurne. I teraz jest we mnie i jednostajnie wznosi się, opada, bije łagodnie o ściany serca, to mocniej, to przycicha i głaszcze; boleść miniona echo niesie twardych targań i zgrzytów, rozranień, zmiażdżonych ufań i wszystkiego, co jest bezpowrotne. Melodja, w spokoju nieukojona, w wyrzeczeniu jeszcze podskórnie przecząca dwukrotną noną dysonansu. Odblask niewyspanych źrenic, niewymówionych słów brzęk rozłożony, akord modlitw niemodlonych, bo taka modlitwa to strwożonem sercem szukania bóstwa pod każdym listeczkiem, za przysadzistym krzakiem, co w nocy bezszmernej przyczaił się i mówi,,hu!“ — w każdym odczytanym hieroglifie dziwadła gałęzi na tle mniej czarnej, symetrycznej kopuły nieba, w głazie, co się zgubił i zmoczony obudził pośrodku strumienia i krzywdę mu czyni i już wyjść nie może. I niema źdźbła, coby się nie żaliło. Niema jednego atomu, coby nie wtórował współczującą pieszczotą mojemu rytmowi, co teraz powraca w głębokiem stukaniu basowem. Pierwotna, zgodna harmonja płaczących, zbratanie zbolałych, senny tan tysiąca wyzutych rzeczy z tysiącem pękniętych bajek tęsknych, kiedy nad zamarłym lasem przygrywa instrument Najwyższy.
Skocznie, w lekkich pląsach wpadły w to zacisze chochliki niemądre, przyniosły pogwar tamtej realności, podrygują w cienkich piskach dyszkantu, przekomarzają się swawolnie i coraz to jakiś przykuca zziajany. Nie wygnały tamtych myśli. Ich wrzawa już idzie na dno, tonie w kipiącym bulgocie odrodzonego bólu, w ciężkich przewalaniach trawiącej udręki, zapowiada to najgorsze co przyjść ma, to wielkie, co