Przejdź do zawartości

Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Paląc jednego papierosa po drugim, przesiedział tak resztę nocy, na rozpamiętywaniu tej beznadziejnej sytuacji. Gdy zaczęło świtać, wstał i przystąpił do pakowania rzeczy Musiał zastosować się do prośby Łucji. Sam to zresztą rozumiał, że należy jak najprędzej wyjechać. Po śniadaniu wstąpi do młyna i poprosi o furmankę do stacji. Nie mógł już dłużej wytrzymać w tym pokoju i narzuciwszy palto, wyszedł się przejść.
Powietrze było chłodne, a wszystko dokoła, drzewa, płoty, dachy i ziemia, pokryte były gęstym szronem Na wschodniej stronie nieba w seledynie jaskrawiały pierwsze purpurowe smugi. Dzień zapowiadał się pogodnie i mroźnie Skręcił ku stawom. Jeszcze nie zamarzły. Zaledwie przy brzegach tu i ówdzie na płytszej wodzie szkliście rysowała się powierzchnia lodu. Doszedł do końca drugiego stawu, a gdy zawrócił, zobaczył smugę białego dymu nad kominem lecznicy. Widocznie przyszła już Donka i przygotowuje śniadanie.
Na ganku spotkał profesora.
— Dzień dobry, panie kolego — przywitał go Wilczur. — Piękny mamy wschód słońca. Widzę, że i pan lubi wczesne, samotne spacery. Zapukałem do pana i zajrzałem. Cóż to jest? Dlaczego pan spakował swoje rzeczy?
Kolski nie patrząc nań, odpowiedział:
— Muszę już jechać. Muszę koniecznie. Zbyt długo tu siedzę.
— Mowy nie ma. Nie puszczę pana. Jeżeli chodzi o lecznicę, niech się pan nie kłopocze. Ostatecznie, pan profesor Dobraniecki winien jest mi trochę wdzięczności i jeżeli pana zatrzymuję, nie może o to żywić urazy, tym bardziej, że i wobec pana ma do spłacenia poważny dług moralny.
— Wiem to wszystko, ale niestety, chociaż mi tu tak miło, dłużej pozostać nie mogę.
Wilczur wziął go pod rękę:
— No, o tym pogadamy sobie później A teraz niechże mi pan opowie, jak bawiliście się wczoraj u Pawlickich? Sądząc z tego, żeście wcześnie wrócili, nie było tam najweselej?
— Owszem — powiedział Kolski. — Zebrało się moc gości, podano wyśmienitą kolację, dużo tańczono…
Wilczur przyjrzał mu się uważnie:
— A minę ma pan taką, kolego, jakby nie z balu wracał, lecz z pogrzebu.
Kolski uśmiechnął się krzywo i powiedział:
— Może i ma pan rację profesorze.
Wilczur chrząknął i przez dłuższy czas obaj milczeli. Kolski myślał gorączkowo, czy nie najlepiej będzie wbrew Łucji natychmiast i otwarcie powiedzieć profesorowi, co się stało, szczerze powtórzyć swoją z nim rozmowę, i prosić o pomoc. Dużo go kosztowało zmuszenie siebie do milczenia.
Pierwszy odezwał się Wilczur: