Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

każdy człowiek miewa swoje osobiste prawy, o których nie informuje nawet osób sobie najbliższych.
— Czy nie sądzi pan, panie Janku, że powinnam napisać do Wilna?
Kolski zrobił niepewny ruch ręką:
— Myślę, że raczej nie.
— Dlaczego?
— Bo gdyby profesor oczekiwał pani listu, na pewno podałby adres owego lekarza, u którego się zatrzymał. Czy pani zna ten adres?
— Nie — zaprzeczyła Łucja. — Ale przecież o to łatwo się dowiedzieć. Dr Pawlicki prawdopodobnie ma spis lekarzy. Zresztą wiem, w którym szpitalu pracuje dr Rusiewicz.
— Ja jednak myślę, że profesor nie oczekuje od pani listu. W przeciwnym razie nie zapomniałby o adresie. Profesor nigdy o niczym nie zapomina.
— To prawda — przyznała Łucja — i sprawa została w ten sposób załatwiona.
Pobyt Kolskiego istotnie mógł uchodzić dlań za urlop. Przede wszystkim poprawiła się pogoda. Ustały deszcze a pierwsze tego roku lekkie przymrozki ścięły błotniste drogi i ścieżki. Mogli teraz odbywać w okolicy długie przechadzki. Łucja zaprowadziła go do lasu, na cmentarz, gdzie pochowana była Beata Wilczurowa, do miasteczka i do paru miejsc bardziej malowniczo położonych. Podczas przechadzek miewali długie rozmowy. Przygnębienie Kolskiego minęło bez śladu. W jego wyglądzie zewnętrznym również na korzyść zaszły wielkie zmiany. Wróciła mu dawna energia, zdolność do interesowania się drobiazgami, wesoły śmiech z byle żartów.
— Czy naprawdę jest tu tak szaro i nudno, jak to się panu na początku zdawało? — pytała go Łucja nie bez ciepłej ironii.
W odpowiedzi patrzył jej w oczy i wzrokiem mówił, jak bardzo zmienił zdanie.
Któregoś dnia niby nie chcąco rzuciła uwagę:
— Widzi pan, panie Janku, o wszystkim można zapomnieć.
— Zapewne — przyznał. — Ale przecież są wyjątki. Mój pobyt tutaj na zawsze pozostanie mi w pamięci.
— Tak się panu tylko zdaje. Z czasem i w odpowiednich okolicznościach wywietrzeje on panu z głowy tak, jak wywietrzały te przeżycia, które pana w Warszawie gnębiły. Bo wydaje mi się, że już wywietrzały doszczętnie.
— Dzięki Bogu, zupełnie. Śladu po nich nie zostało.
Łucja zaryzykowała pytanie:
— A ona?
— Co ona?
— No, ta kobieta. Czy równie łatwo zapomniała o panu?
Zaśmiał się z wyraźnym tonem szyderstwa: