Strona:Profesor Wilczur t. 2 (Tadeusz Dołęga-Mostowicz).djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wadziła ona przeciw niemu najzawziętszą kampanię, kiedy szczuła nań opinię publiczną, kiedy nie przebierała w najgorszych oszczerstwach.
— Błagam pana o ratunek, profesorze. Tylko pan jeden może go uratować! Litości... Litości...
Wilczur podniósł wzrok na Łucję:
— Czy pani nie wysłała depeszy?
— Owszem, wysłałam.
— Otrzymaliśmy ją... — zaczęła Dobraniecka
— Skoro pani otrzymała, — przerwał Wilczur — więc wie pani, że nic nie mogę jej pomóc.
— Może pan, panie profesorze, może pan.
Wilczur niecierpliwie się poruszył:
— Zdaję sobie sprawę z tego, że pani nerwy nie są w porządku. Ale niech się pani uspokoi i zrozumie, że mówi pani do lekarza. Do uczciwego lekarza. Jeżeli odmówiłem pomocy, to widocznie wiedziałem, że nie jestem w stanie jej udzielić. Rozumie pani? Nie gra dla mnie żadnej roli to, kto o moją pomoc zabiega. Gdyby ktoś chcąc mnie zabić sam się skaleczył, ratowałbym go tak samo, jak każdego innego. Wiem, że pani niełatwo jest w to uwierzyć, gdyż różnimy się biegunowo w poglądach etycznych. Ale skoro pani nie wierzy moim słowom, niech pani uwierzy własnym oczom.
Wyciągnął lewą rękę, drgającą w tej chwili bardzo wyraźnie.
— Widzi pani. Jestem kaleką. Jeżeli operacja ma być tak trudna, że nie podjęli się jej najznakomitsi specjaliści, jakże tego może pani oczekiwać ode mnie w tym stanie? Nigdy nie byłem cudotwórcą. Jako chirurg mogłem wprawdzie szczycić się swoją znajomością przedmiotu i pewnością ręki, chociaż i tego niektórzy mi odmawiali. Byłbym szaleńcem, gdybym teraz, zdając sobie sprawę z mej choroby, uległ pani prośbom.
Trzymał jeszcze przez chwilę przed jej oczyma tę drżącą rękę, po czym powoli odwrócił się, zmierzając ku drzwiom.
Dobraniecka wpiła się palcami w ramię Kolskiego wołając:
— Niech pan nie pozwoli mu odejść. Niech pan mówi!
— Panie profesorze — odezwał się Kolski.
Wilczur zatrzymał się z ręką na klamce i obejrzał się.
— Co pan mi jeszcze chciał powiedzieć? Przecież pan sam jako chirurg, najlepiej to rozumie.
— Tak, panie profesorze. Przyznaję panu rację, że nie mógłby się pan podjąć samodzielnego przeprowadzenia operacji nawet znacznie lżejszej. Ale... ale tu nie chodzi o operację osobiście dokonaną przez pana. Chodzi o pańską obecność, o ścisłą diagnozę, o instrukcję, o wskazówki przy samym zabiegu chirurgicznym.
Na ustach Wilczura pojawił się uśmiech: